Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/790

Ta strona została przepisana.

Edmund uśmiechnął się, wyrazem łatwym do odgadnienia.
— Miałżeby Edmund odgadnąć? pomyślał młody adwokat. Miałażby pani Dick-Thorn chcieć mnie w rzeczy samej za zięcia?
I poprowadził swoją tancerkę w stronę gdzie się zbierał pierwszy kontredans.
Klaudja została z Edmundem. Dotknęła lekko wachlerzem jego ramienia.
— Doktorze! zapytała pół głosem, co pomyślisz o tej młodej parze?
— O jakiej parze? odparł Loriot, udając naiwnego.
— O panu de la Tour-Vandieu i o mojej córce?
— Nieporównana para, pod względem dystynkcyi i wdzięku!
— Mógłżeby kto zaprzeczyć że są jak gdyby dla siebie stworzonemi?
— Natura bywa niekiedy artystą; w tym razie dała tego dowód.
— Bardzo się cieszę że pan jesteś tego zdania.
— Moje zdanie, będzie zdaniem każdego sądzę, kto ma oczy na to, ażeby patrzeć.
Klaudja się uśmiechnęła.
— Niepomyliłem się więc!... pomyślał Edmund.
— Kto może przewidzieć przyszłość? mówiła dalej pani Dick-Thorn. Może jest przeznaczeniem tych dwojga młodych ludzi iść ręka w rękę przez życie?
— A to jakim sposobem?
— Taniec łączy ich na chwilę, małżeństwo połączyłoby na zawsze!...
— W takim razie, rzekł Edmund, świat cały zazdrościłby mojemu przyjacielowi, ale ziszczenie tych marzeń jest niestety! niepodobieństwem.
— Tak pan sądzisz... dla czego?