Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/873

Ta strona została przepisana.

Uszedłszy jednak kilka kroków, cofnął się z okrzykiem przerażenia i trwogi. Tuż bowiem pod nogami ujrzał na białym gruncie wapiennym czerwoną plamę ze krwi.
— Wielki Boże! — zawołał, — mieliśmy tu dzisiaj gości!...
— Skradziono nam narzędzia? — zapytał podmajstrzy.
— Nie... nie! — są wszystkie.
— Cóż cię więc przestraszyło, że zbladłeś jak ściana?
— Spójrzcie, no tylko Simonie, ile tu krwi na ziemi!...
— Krew? — powtórzyli nadchodzący robotnicy.
— Patrzajcie...
To mówiąc Grandchamps wskazywał miejsce.
— Tak... tak; to krew! — dodał trzeci robotnik. Może zabito tu kogo dzisiaj?
— Prawdopodobnie nocowali dziś w łomach okoliczne włóczęgi. W bójce może dostało się któremu nad miarę. Krew jednak z wysoka leciała widocznie, bo obryzgała ścianę.
To mówiąc, spojrzał w górę, ku rozpadlinie przez którą dojrzeć można było część obłoków. Jednoczecnie wzniósłszy ręce w górę zawołał:
— Patrzcieno... patrzcie na Boga!
O trzydzieści stóp nad ich głowami, na splecionych gałęziach krzaków rosnących w rozpadlinie zawisło ciało ludzkie.
— Zdaje się, że to kobieta; — wyszepnął Simon. Nie ulega wątpliwości, że ta krew płynęła z jej rany. Biedna istota!... wpadła tu zapewne dzisiejszej nocy biegnąc do pożaru. Gdyby nie te krzaki rosnące na jej szczęście, byłaby na sam dół upadła.
— Sądzisz więc, że żyje?
— Zapewne, skoro krew jeszcze nie zastygła.
— Trzeba więc spieszyć z pomocą.