Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/875

Ta strona została przepisana.

tą, rozpadlinę, spuścimy tobie jeden koniec liny. Przewiążesz sznurem nieznajomą, i ostrożnie spuścimy ją na ziemię.
— Masz słuszność. Ale nim odejdziecie, podeprzyjcie mocno drabinę.
— Bądź spokojny. Jej oba końce mocno zapuściły się w ziemię, więcej niż na stopę głęboko.
— Spieszcie więc. Liny znajdziecie w piecu wapiennym.
Simon zostawszy sam, z żalem wpatrywał się w piękną twarz nieznajomej, której palce zaciśnięte konwulsyjnie, uchwyciły gałęź wiszącą po nad jej głową.
Dotknął tej ręki. Była zimną jak lód.
— Kto wie, czy nie napróżno przychodzimy? — pomyślał. — Krew już nie płynie... Ciało prawie sztywne... Może już umarła?... a szkoda byłoby tak pięknej dziewczyny.
Jednocześnie zawołano na niego z góry. Spostrzegł swych towarzyszów, nachylonych po nad przepaścią.
— Cóż... macie linę? — zapytał.
— Ma się rozumieć. Więcej niż dwadzieścia metrów.
— Spuszczajcie więc prędzej.
Grandchamps wykonał zlecenie. Simon pochwycił za koniec liny.
Trzymając się lewą ręką najgrubszej gałęzi, prawą okręcał sznur w około ciała biednej ofiary, do którego czterema węzłami przymocował każde przeciągnięcie liny.
— Spuszczajcie teraz, zwolna, ostrożnie; — zawołał. — Skoro ominie krzaki, podsunę jej swoje plecy, sądzę że na takich noszach, wygodnie się dostanie na ziemię.
Zamiar poczciwego robotnika, groził mu wielkiem niebezpieczeństwem. Lada fałszywe stąpnięcie mogło spowodować złamanie szczebla, i śmierć dla niego niechybną.
Ten człowiek jednak o tyle cenił życie o ile mógł nim przyjść w pomoc bliźniemu.