W drodze otrzymano telegraficzną, wiadomość o sfałszowaniu rozkazu ministra.
Opuściwszy Brest, gdzie mówiąc nawiasem jego słownik wzbogacił się znaczną liczbą wyrazów miejscowych, poświęcił chętnie talent swój specjalisty każdemu, kto mu chciał zań chojnie zapłacić.
Nadeszła starość, ręka drżeć poczynała, i ów były notarjusz połączył się z bandą złodziei ostatniego rodzaju włóczęgów bez dachu i chleba, żyjących z łupiestwa, sypiających w piecach od wypalania cegieł, w kamieniołomach, w nowo budujących się domach, gdy nie starczyło kilku groszy na opłacenie budy noclegowej.
Wróćmy jednakże do chwili obecnej.
Po długiem oczekiwaniu dał się słyszeć odgłos nadchodzących kroków. Brisson natężył słuch z podwojoną uwagą, wlepiwszy wzrok w drogę, biegnącą ku Saint-Dénis.
Mimo odgłosu zbliżających się kroków, ku wielkiemu zdziwieniu nikogo na drodze dojrzeć nie mógł, wśród owej jasnej, pogodnej nocy.
Widocznie ów oczekiwany starał się ukrywać w cieniu rzuconym od fortyfikacyj.
Skoro odgłos kroków umilkł zupełnie, po kilku sekundach, wśród głębokiej ciszy, rozległ się głos chrypliwy rzucający w przestrzeń odrębnym sposobem te trzy sylaby naśladujące pianie koguta w oddaleniu, używane jako hasło przez nocnych złodziejów.
— Ki... ki... riki!...
Brisson zerwawszy się — odpowiedział podobnie.
Natenczas w pobliżu, ukazała się postać męzka i zaczęła wchodzić na wzgórze okryte murawą.
Przybyły, był mężczyzną czterdziestoletnim, przerażającej chudości. Opończa z grubego sukna, zapięta pod szyję, powiewała na jego kościstych ramionach. Na jego goleniach, jak u kościotrupa, bujały się
Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/9
Ta strona została skorygowana.