Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/92

Ta strona została przepisana.
XVII.

Pan de la Tour-Vandiea wysiadłszy, wrzucił sam w skrzynkę pocztową, list, zaadresowany do pana Theifer, naczelnika policyjnego oddziału, w prefekturze.
Henryk po śniadaniu wyszedł pieszo w stronę ulicy du Bac. Wchodząc na plac Karuzelu zatrzymał się, usłyszawszy wymówione swoje nazwisko. Jednocześnie nadjeżdżający fjakr przystanął tuż przy nim, wzdłuż chodnika.
Młody mężczyzna wyskoczył z tego powozu, podczas gdy woźnica, zdjąwszy kapelusz, wołał:
— Panie Henryku, witamy!... witamy!... Gdybyś pan wiedział jakie szczęście spotkało mnie dzisiaj!... Wiozę w mojej budzie, w moim sławnym 13 numerze, przyszłą chwałę medycznego fakultetu. Otóż poczuwszy to, poczciwe moje szkapy, suną, jakby im nóg przybyło.
— Dzień dobry! panie Loriot... odrzekł młody markiz, a zwróciwszy się do podchodzącego ku sobie młodego mężczyzny, podał mu rękę.
Młodzieńcem owym, brunetem z czarnemi oczyma o sympatycznych i regularnych rysach twarzy, był to Edmund Loriot, o którym przed godziną rozmawiał Henryk ze swoim ojcem przybranym.
Piotr Loriot, woźnica fjakra, był silnym piędziesięcioletnim mężczyzną, o okrągłem, rumianem obliczu, żywem, wesołem spojrzeniu. Na jego ustach błąkał się bezustannie uśmiech żartobliwy.
— Kochany Edmundzie, zaczął Henryk do nadchodzącego doktora, — miałem dziś właśnie być u ciebie po południu, ażeby ci złożyć sprawozdanie z interesu, poruczonego mojemu ojcu.
— Książę więc raczył mną się zajmować?... zawołał żywo młodzieniec.
— Wątpiłżebyś o tem?