Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/997

Ta strona została przepisana.

— Jestem gotów na każde wezwanie pana naczelnika; odparł sędzia. Czy weźmiemy z sobą agentów?
— Niepotrzeba. Sami lepiej szukać będziemy. Za chwilę przyślę po pana.
Thefer przechodził tymczasem z jednej grupy do drugiej, podsłuchując co mówią o zniknięciu Plantada. Początkowo, silne na nim robiła wrażenie każda wzmianka o nieszczęśliwym, powoli jednak z tem się oswoił.
Po upływie kwadransu, pojawił się na sali naczelnik publicznego bezpieczeństwa. Wszyscy go powitali głębokim ukłonem. Niebawem spostrzegł Théfera.
— Bardzo rad jestem, że pana tu spotykam, — rzekł do niego. Chodź pan ze mną.
Théfer pośpieszył za nim mocno zaniepokojony.
— Znasz pan zdaje mi się Bagnolet? panie Théfer, — zapytał sędzia śledczy wszedłszy do gabinetu naczelnika. Możesz więc nam być użytecznym w sprawie jaką przedsiębierzemy. Nie wiem bo czy pan o tem słyszałeś, że pański następca Plantade, został prawdopodobnie zamordowany?
— Zamordowany!... — wykrzyknął Théfer z dobrze udanym przerażeniem.
— Tak, zamordowany!... — dodał naczelnik. — Choćby nam przyszło świat cały przewrócić, musimy odnaleść tego albo tych. którzy się dopuścili takiej zbrodni!
— A kogóż pan naczelnik posądza? — zapytał Théfer.
— Ludzi którzy zabrali dorożkę Piotrowi Loriot, lub tych którzy rabunkiem kierowali.
— Odnajdziemy ich — szepnął były inspektor ukrywając obawę. — Gdzież się naprzód zwrócimy?
— Do Bagnolet.
Théfer zbladł jak marmur. Zmiana ta jednak w jego twarzy przeminęła szybko jak błyskawica niedostrzeżona przez nikogo.