— Nie widzieliśmy milorda dziś rano... — odpowiedziała służąca. — Czy trzeba uprzedzić milorda, że pani życzy widzieć go.
— Tak jest... idź!... Czekam na niego.
Niemka wyszła i powróciła prawie zaraz. Pani de Nancey rzuciła jej pytanie wzrokiem.
— Milorda nie ma w pokoju! — odpowiedziała. — Łóżko jest nie tknięte. Zresztą wstając, zastaliśmy drzwi mieszkania otwarte, co jest bardzo niebezpiecznie, proszę pani. Złodzieje mogą napaść... Niezawodnie milord wyszedł.
— Dobrze — rzekła Blanka odprawiając gestem służące.
Zostawszy samą, hrabina zaczęła chodzić wielkiemi krokami po pokoju, jak młoda lwica w klatce.
— Czyby odjechał? — zapytała siebie — odjechał na zawsze? Nie śmiał spojrzeć mi w oczy? obawiał się mego gniewu? Mojej zemsty? Kto wie — dodała z ironicznym uśmiechem — czy nie przypuszczał, że go wydam? Człowiek taki jak on, może przypuszczać, że byłabym zdolną do czegoś podobnego! Czyż ja używam takiej broni? Czy jestem podłą? nikczemną? Czy byłabym wstanie oddać w ręce policyi człowieka, któremu powiedziałam: „kocham cię!“
Pani de Nancey przeszła korytarz dzielący pokój wołocha od jej pokoju.
Tutaj zastała wszystko w nieładzie. Kufer otwarty, do połowy napełniony ubraniem porozrzucanem dowodził, że przebierano w wyborze takowego.
Mała ręczna walizka zniknęła.
Strona:PL X de Montépin Kochanek Alicyi.djvu/109
Ta strona została skorygowana.