dając już nic prócz pięciu franków zachowanych w bocznej kieszonce portmonetki.
Po chwili namysłu weszła śmiało do aptecznego sklepu, którego czerwone, niebieskie i zielone słoje oświetlały ulicę. Położywszy na kantorku ostatnią pięciofrankówkę, rzekła stanowczym bardzo głosem:
— Proszę pana o flaszeczkę laudanum...
Aptekarz spojrzał nie bez zadziwienia na młodą i piękną kobietę, strojnie ubraną, bladą niezmiernie, lecz spokojną przytem zupełnie.
Nic istotnie nie zdradzoło w fizognomii Blanki tego wzburzenia, które towarzyszy prawie zawsze zamiarowi samobójstwa, lub zbrodni.
Zażądała trucizny w sposób najprostrzy, jakby syropu gumowego, lub szlazowegu ciasta.
Sądząc, że ją nie dosłyszano, lub nie zrozumiano, pani de Nancey powtórzyła żądanie.
— Nie wiem, czy wiadomo pani — rzekł dobrą francuzczyzną właściciel sklepu — że laudanum jest substacyą bardzo niebezpieczną.
— Wiem panie.
— Ma pani receptę od doktora?