Pewnego pięknego dnia, szczęście odwróciło się doń plecami. Fałszywy Gregory stracił wszystko co wygrał, nie mogąc zaś wyrzec się odtąd zbytkownego życia do jakiego przywykł, postanowił nieprzebierać w środkach i prowadzić go nadal jakim bądź kosztem. Wtedy to stał się uwodzącym i niebezpiecznym awanturnikiem jakiegośmy czytelnikom naszym przedstawili, a jakiego odnajdujemy w randze pułkownika Komuny paryzkiej.
Było to w miesiącu maju. Bogate słońce zasłaniało na wsiach zasłanych kwieciem to wielkie przebudzenie natury, które zowią wiosną.
Wesołe jego promienie rozsiewały złote strzałki po zakurzonym asfalcie i liściach pól elizejskich i zdawały się nadawać smutniejszy pozór nieszczęśliwemu miastu dławionemu żelaznym pręgierzem, którego szruby: Komuna i Komitet Centralny ścieśniały coraz bardziej z dniem każdym.
Tak samo jak w czasie oblężenia przez Prusaków, słychać było nieustanny huk armat na około Paryża. Co moment strzelnice w murach Mont-Valerien wieńczyły się białawym dymem.