gatą zasłoną. Dla kasty patrycyuszowskiej żywił najgłębszy szacunek i każdy człowiek dobrze urodzony miał prawo do zupełnego jego poświęcenia.
Zacny odźwierny z ulicy Lille był to wysoki starzec dobrej miny, o białych włosach, o fiziognomii szlachetnej i prawie dystyngowanej.
Wszedł, ukłonił się bez przesadnej uniżoności i czekał dopóki pan de Nancey go nie zagadnie.
— O co chodzi, Warzyńcze? — zapytał Paweł.
— Dowiedziałem się od służby pana hrabiego w tej chwili, że pan ma zamiar wyjść z domu... — rzekł były woźnica.
— Tak jest. A więc?
— A więc ja błagam pana hrabiego, by tego nie czynił...
— Widzisz, Pawle! widzisz! — rzekła żywo Alicya.
— Cóż się tam dzieje nowego? — zapytał pan de Nancey.
— To się dzieje panie hrabio, że tym tam gałganom źle idzie... Rozeszła się wieść, że wojsko wersalskie odnosi zwycięztwo, jakkolwiek te łajdaki z Komitetu Centralnego i z Komuny opiewają przeciwnie w swoich afiszach. Widzą teraz, że w krótkim czasie przegrać muszą sprawę i to doprowadza ich do wściekłości... Gdy jednak zmiarkują już, że zginęli, wtedy coś zrobią... co? nie wiem, ale zapewne będzie to coś okropnego. Chwilowo wymyślili sobie branie zastawów... Szukają ich wszędzie, a pan hrabia jest niezawodnie z tego materyału, z którego oni je wyrabiają. Dostawszy się raz w ręce tych ludzi, nie ma już o czem myśleć... To gorsze niż dzikie zwierzęta!
Strona:PL X de Montépin Kochanek Alicyi.djvu/171
Ta strona została skorygowana.