obecnych, nie można wiedzieć co się może stać za godzinę...
— Masz słuszność Wawrzyńcze, nabiję je... — odrzekł pan de Nancey — ale wytłomacz się jaśniej, ty wiesz coś więcej nad to co powiedziałeś!
— A więc tak — szepnął odźwierny — nie chciałem przerażać pani hrabiny, ale czasem lepiej wiedzieć wszystko. Jedna przestroga w porę, wiecej znaczy, niż dwie, innym razem! jak powiada przysłowie. Dzielnica nasza, spokojna dotąd, a przynajmniej spokojniejsza od wielu innych, zaczyna się burzyć. Od samego rana zaległy ją bandy hultajów rozżartych, którzy się tu mają zamiar okopać i powiadają, że prędzej wysadzą wszystko w powietrze, niż się wersalczykom poddadzą. Oznaczają już miejsca na barykady. Jedna ma być na ulicy Bac o dwa kroki od naszego domu. Zapowiadają też, że ludzi bogatych i właścicieli, ustawią przed barykadami, aby wersalczycy mieli w co celować. Motłoch ten jest pod rozkazami jakiegoś pułkownika, pięknego wysokiego chłopa, który bynajmniej do innych nie jest podobny. Wygląda jak książę, ten hultaj! Nikt mi nie wybije z głowy, że go przed wojną widywałem nieraz jadącego konno, albo ładnym powozikiem. Poznałbym w piekle jego długie wąsy czarne. W każdym razie jeżeli się mylę i jeżeli to nie on, to przynajmniej ktoś bardzo doń podobny... Dwie krople wody! tak dwie krople wody!... Te dziady w łachmanach z zardzewiałemi szaspotami, którzy rozgadują się o swoim pułkowniku, w handlu win, utrzymują, że okrutniejszy jest niż tygrys i że niezawodnie kazałby wystrzelać całą dzielnicę,, nie krzyknąwszy nawet: Baczność!
Strona:PL X de Montépin Kochanek Alicyi.djvu/173
Ta strona została skorygowana.