światłości, raniącej jej zbolałe powieki, przy każdym donośniejszym krzyku, jaki raził jej ucho.
— Przyjdą — mówił do siebie pan de Nancey — niepodobna aby nie przyszli!
W takim oczekiwaniu, zdecydowany bronić Alicyi i siebie, aż do ostatniego tchnienia, i zabić przed śmiercią jak można najwięcej, hrabia położył przed sobą na stole dwa rewolwery nabite i swoją szablę kawalerzysty.
Nastał dzień.
Wtedy w dwóch różnych kierunkach, to jest od strony Izby deputowanych i od ulicy Babilońskiej, wszczęła się podwójna walka. Słychać było, już to pojedyńczą strzelaninę szaspotów, już poważny rotowy ogień piechoty. Regularne wojsko znajdowało się blizko o kilkaset kroków w zapasach z powstańcami.
Hałas około barykad ustał, natomiast rozkazy wydawane tonem stanowczym i szczęk broni, dowodziły, że barykada była dobrze strzeżoną.
Nagle Alicya wyprostowała się cała drżąca, a pan de Nancey położył rękę na rewolwerach.
Uderzenia kolb o bramę domu rozlegały się nakształt grzmotu?
— Otóż i oni! — szepnął Paweł.
Strona:PL X de Montépin Kochanek Alicyi.djvu/181
Ta strona została skorygowana.