arystosów, uśmiechała się do nich tak rozkosznie, jak chęć obronienia barykady.
Dwudziestu pięciu do trzydziestu obywateli wtargnęło do mieszkania parterowego. Nie zatrzymując się w pierwszych pokojach, wpadli jak dzikie zwierzęta tam, gdzie się znajdował Paweł z Alicyą.
Młoda dziewczyna zdjęta najwyższem przerażeniem, wstała z miejsca i wydała okrzyk grozy na widok tych twarzy noszących na sobie piętno wszystkich występków i zbrodni, tych łotrów w zbryzganych łachmanach, z brudnemi brodami, i niechlujnemi rękami.[1]
Pan de Nancey zastawił ją sobą.
Jego szpada kawalerzysty zawieszoną była na prawej pięści, a w każdej ręce trzymał rewolwer wymierzony we drzwi.
— Pierwszy który uczyni krok naprzód, zginie! — rzekł z zimną krwią.
Skutek takiej groźby był natychmiastowy; federaliści, na których lufy rewolwerowe działały niby głowa Meduzy, usunęli się w nieładzie; panika ta jednak krótko trwała.
Dzielni żołnierze Komuny zastanowili się niebawem, że ich było trzydziestu, a mogło być w potrzebie i więcej, gdy tymczasem mieli przed sobą tylko jednego nieprzyjaciela.
- ↑ Autor tego opowiadania oglądał zbiór fotografii federalistów zabitych na barykadach. Niepodobna wyobrazić sobie nic potworniejszego. Patrząc na rozbeztwione te fiziognomie, doznaje się uczucia sennej mary. Zkąd powyłaziły podobne istoty? Fotografii tych nie ma w handlu.