Godzinami całemi siedziała nieruchoma w wielkim fotelu o odwiniętych poręczach, a gęste sklepienie lip, chroniło ją od żarzących promieni słonecznych.
Nie mogła zajmować się ani czytaniem książek, ani ręczną robotą.
Tak umysł jak i ciało jej zdawały się potrzebować zupełnego spokoju. Słuchała śpiewu zięby i piegży, patrząc przez rzadkie miejscami liście na przemykające się po sklepieniu niebios obłoczki, które wietrzyk gnał w stronę zachodu.
Czasami Paweł niespokojny klękał przed nią na miałkim piasku, a obejmując ją ramieniem, mówił:
— Dziecię ty moje, czyś chora?
— Nie — odpowiadała Alicya z uśmiechem i nachylając się wtedy cokolwiek, brała głowę Pawła w drobne swe rączki i całowała go w czoło: Młoda dziewczyna nie dla tego to mówiła, aby uspokoić pana de Nancey. Istotnie nie doznawała ona żadnego cierpienia, a to ogólne znużenie o jakiemśmy wspominali, nie było chorobą, w pierwszych przynajmniej czasach.
Zwolna jednak nieprzewidziane zmiany zaszły w stanie Alicyi; obrzydziła sobie potrawy, które przedtem lubiła nade wszystko, a nabierała fałszywego apetytu do rzeczy, które znów dawniej wstręt w niej budziły. Ulubionych kwiatków wąchać nie mogła, charakter jej zmienił się nie do poznania. Napadała ją zarówno wesołość bez przyczyny, jak smutek, którego niczem usprawiedliwić nie było można.
Strona:PL X de Montépin Kochanek Alicyi.djvu/192
Ta strona została skorygowana.