Dopiero płakała rzewnemi łzami, już głośnym i nerwowym wybuchała śmiechem.
Gdy zaś Paweł zapytywał ją:
— Dlaczego płaczesz moja najdroższa?
Miała zwyczaj odpowiadać:
— Nie wiem... nie jestem smutną, przeciwnie czuję się szczęśliwą.
I ma się rozumieć nie umiała zdać sprawy ani ze śmiechu, ani z łez swoich.
Nakoniec pewnego poranku w miesiącu październiku, idąc z Pawłem pod rękę do ogrodu, gdzie najbardziej lubiła przesiadywać, zachwiała się i gdyby nie obecność młodego człowieka, który podtrzymał ją męzkiem swem ramieniem, niezawodnie byłaby upadła.
Aż do tej chwili pan de Nancey nie chciał używać doktora, z obawy, by niezaniepokoić Alicyi; przewidując jednak w niewytłomaczonem tem zemdleniu symptomat groźnej jakiejś choroby, nie zawahał się ani na chwilę, lecz napisał do jednej ze znakomitości medycznych, uczynił to zaś w słowach tak naglących, że w dwie godziny potem przybył doktór F... najweselszy i powiemy chętnie, najprawdomówniejszy z doktorów Paryża.
— Gdzież nasza chora? — zapytał Pawła, który uwiadomiony o jego przybyciu, wyszedł na przywitanie do małej furtki ogrodowej.
— Jest w ogrodzie, doktorze — odpowiedział pan de Nancey.
— Więc nie w łóżku?
— Nie jeszcze, dzięki niebu!
Strona:PL X de Montépin Kochanek Alicyi.djvu/193
Ta strona została skorygowana.