o pewnego woźnicę. Zresztą wszyscy już znają tę drogę... Jeżdżą tam jak na procesyą, chociaż dalibóg nie ma co widzieć. Uprzedzam pana, że policya nie dozwala nikomu wchodzić wewnątrz. Czy pan życzy sobie odbyć tę małą przejażdżkę zaraz po śniadaniu?
— Tak jest... proszę uprzedzić woźnicę. Ah! jeszcze słówko... Potrzebuję pewnej wskazówki.
— Do usług pańskich.
— Nie znasz przypadkiem w Kolonii jakiego zręcznego i inteligentnego agenta, któryby mówił dobrze po francuzku, a przynajmniej tak, byśmy się wzajemnie porozumieć mogli?
— Coś w rodzaju adwokata, czy tak panie?
— Adwokata lub notaryusza, tak jest...
— I owszem... znam... Mamy tu Hermana Grüber, jest to dzielny i szanowany człowiek w mieście... Pełno zawsze u niego interesów... Jakkolwiek z maleńkim akcentem, mówi po francuzku, tak dobrze jak pan i ja..
— Pojadę do niego, wracając ze spalonego domu.
— Bardzo dobrze, panie... woźnica zna drogę wiodącą do niego...
Hrabia dokończył śniadania i wsiadł do żółtego fiakra, podobnego do maruderów paryzkich. Po upływie kwandransa, fiakirr stanął na miejscu. Paweł wyskoczył na ścieżkę prowadzącą do ogrodzenia willi.
Przez kratę widać było murawę i klomby przed domem spalonym do połowy. Z tyłu zielona gęstwina kazała się domyślać małego, lecz dobrze wysadzonego ogrodu.
Półtuzina ciekawych zaglądało wewnątrz przez kratę.
Strona:PL X de Montépin Kochanek Alicyi.djvu/218
Ta strona została skorygowana.