Dwóch agentów policyi Kolońskiej, maszerowało obok siebie, poraz pewnie setny od rana, do koła murawy, paląc wielkie fajki z malowanej porcelany.
Paweł wyjął z kieszeni dwa talary, dał znak agentom by się zatrzymali, wsunął pieniądze w niechlujne ich ręce, a złożywszy kilka wyrazów niemieckich, które zdawało mu się że umie, wyrzucił z siebie frazes bez związku, który podług niego miał znaczyć:
— Chciałbym zwiedzić ten dom...
Frazes ten był niezrozumiałym dla agentów, ale zrozumieli talary, otworzyli więc natychmiast furtkę zrobioną w kracie i to ku wielkiemu zgorszeniu ciekawych, którzy nie chcąc zapłacić, nie mieli żadnego przywileju i stali na dworze.
Agenci towarzyszyli panu de Nancey aż do progu sieni; skoro jednak chciał próg ten przestąpić, wstrzymali go za rękaw potrząsając głową i kracząc jak kruki.
Krakanie to i potrząsanie głową miało zapewne znaczyć:
— Żałujemy bardzo, że nie możemy zadość uczynić chęci pana, szlachetny cudzoziemcze, lecz wzbronionem jest wchodzić dalej. Musimy szanować dany nam rozkaz... pan de Nancey poraz drugi sięgnął do kieszeni, krogulcze palce schwyciły po raz drugi dwa świeże talary, wargi ich lepkie rozwarły się od ucha do ucha w szerokim uśmiechu i rozkaz zniknął.
Paweł minął korytarz, wszedł na schody i mógł przyjrzeć się ohydnemu widokowi, opisanemu przez „Gazetę Kolońską.“ Trupa zwęglonego prawie nie było już
Strona:PL X de Montépin Kochanek Alicyi.djvu/219
Ta strona została skorygowana.