u nas... Dzwoniono może przez pomyłkę... Gość to niezawodnie nie do nas.
Pan de Nancey mylił się.
Szmer głosów dał się szyszeć w ogrodzie.
Przystąpiwszy do okna, wychylił się, lecz nic nie zobaczył. Wielkie drzewa zasłaniały całkowicie główną aleję. Hałas uciszył się. Nowo przybyli musieli zapewne przestąpić próg willi.
Dwie minuty upłynęły.
Paweł położył na stole list trzymany w ręku i nie wiedząc dla czego, nie myślał już o wyjściu.
Głęboka cisza zalegała w domu i na dworze.
Alicya jednak niespokojna, nasłuchiwała jeszcze.
Drzwi salonu otworzono i wszedł kamerdyner.
— Jest na dole|dwie osób — rzekł — z których jedna ma interes do pana hrabiego.
— Dwie osoby? — powtórzył Paweł.
— Tak, panie hrabio... pan i pani...
Alicya drgnęła znowu, jak w chwili w której rozległ się odgłos dzwonka.
— Co to za ludzie? — zapytał pan de Nancey. — Znasz ich?
— Widzę ich po raz pierwszy.
— Jak wyglądają?
— Ten pan wygląda na notaryusza... nie odzywa się wcale... Pani jest wysoka, ładnej postawy czarno ubrana... Ona szczególnie chce widzieć się z panem hrabią...
Alicya zbladła. Dlaczego? Biedne dziecię nie umiałaby zdać z tego sprawy.
Strona:PL X de Montépin Kochanek Alicyi.djvu/281
Ta strona została skorygowana.