niech, się chowają gdzie chcą! czuję, że dziś znalazłabym ich wszędzie! Trzymam i nie wypuszczę mojej zdobyczy!
— Fumel da baczność. Uprzedzę go natychmiast...
∗ ∗
∗ |
Pozostawiliśmy Pawła trzymającego na rękach biedną zemdloną Alicyę, pośród wystraszonych służących, podczas gdy Blanka dopełniała groźnego swego odwrotu.
Hrabia rozkazującym ruchem oddalił służących; opuścił salon, a unosząc drogi swój ciężar wszedł do pokoju młodej dziewczyny.
Biedne dziecię, słodka Alicya, straszną była do widzenia. Rysy jej twarzy skórczyły się konwulsyjnie. Wyrażały one niesłychane cierpienie. Szerokie sine koła otaczały zamknięte jej oczy. Pomiędzy powiekami błyszczały kropliste łzy. Zimny pot konania perlił się na skroniach.
Wrażenie wywołane przez tę bolesną twarz, martwą zapłakaną, było straszne i rozdzierające.
Paweł wpatrywał się w nią długo. Spojrzenia jego były już to badawcze, już błędne... Wargi poruszały się gorączkowo, lecz żaden głos się z nich niedawał słyszeć.
Może mówił sam do siebie... Nagle wydał z siebie rodzaj ryku... Łzy jego zaczęły płynąć najprzód zwolna, potem gwałtownie i utworzyły rodzaj zasłony, przez którą przestał widzieć.
Wówczas długie szlochanie z serca przeniosło się do ust jego. Ukląkł przy łóżku, a ująwszy zimną rękę zemdlonego dziecka, począł jąkać:
— Czy ty umarłaś także, Alicyo?... Umarłaś z mej