Nazajutrz Paweł, (który nie spotrzegł się nawet, ze zamykano w trumnę ubóstwiane ciało biednej Alicyi i że trumnę tę wyniesiono), został wsadzony do karety i zawieziony do Chatou.
Powolnym był jak dziecko i zdawał się nie domyślać nawet, że opuszczał dom w którym przeżył najwyższe rozkosze i najdotkliwsze boleści życia.
Szaleństwo jego, bardzo łagodne i spokojne, przechodziło w idyotyzm. Nie miewał on bynajmniej tak zwanych „napadów,“ widywano go tylko, jak płakał i śmiał się na przemiany. Lecz zarówno w śmiechu jak płaczu, twarz jego nieruchoma, nie wyrażała ani radości, ani cierpienia. Powtarzał bez ustanku, po cichu, monotonnym głosem i w sposób machinalny, dwa imiona Małgorzaty i Alicyi.
Nie wymawiał zaś nigdy imienia Blanki.
Zdawał się być starcem. Włosy i broda posiwiały mu w niespełna trzy dni. Głęboka bruzda zaorała się pomiędzy brwiami; a marszczki rozpostarły sieć swoją pod oczyma, rysując się wydatnie na sinych policzkach.
Ręce drżały mu często i napodobieństwo ośmdziesięcioletniego staruszka, lubił wygrzewać się na słońcu.
Strona:PL X de Montépin Kochanek Alicyi.djvu/316
Ta strona została skorygowana.