Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/102

Ta strona została skorygowana.

Tłum zwiększał się z każdą chwilą. Poformowały się grupy i słychać było pomieszane głosy. Tysiące dowcipów krzyżowało się w urywanych rozmowach.
— To jeszcze chyba nie dzisiaj — odezwał się ktoś z tłumu.
— Właśnie, że z pewnością dzisiaj — odpowiedział drugi.
— A skądże wiesz o tem?
— Byłem na stacji kolejowej zaraz po północy. Przy mnie przyszedł specjalny pociąg, którym przywieziono kata i gilotynę. Więc napewno dziś rano.
— Zresztą — dodał trzeci — nie mogą odkładać, bo termin już upłynął.
I na całej przestrzeni placu prowadzono rozmowy w tym samym rodzaju, a często bez sensu. Upłynęła jeszcze godzina. Tłum był już teraz ogromny. Gromady obywateli miasta, robotników, włościan z okolicy, napływały ze wszystkich ulic. Dachy pokrywały się ludźmi, wielu czepiało się gzymsów szczytów, nie wahając się narazić własnych kości dla zobaczenia okropnego dramatu. Patrycjuszki rzymskie znajdowały przyjemność w przypatrywaniu się walce gladjatorów. Piękne andaluzjanki mdleją na widok krwi płynącej w cyrku pod rogami byków, albo szpady rocadora. Odcięta głowa, spadająca do kosza jest widowiskiem, pożądanym przez motłoch wszelkich narodów.

ROZDZIAŁ XXVII.

— Więc apelacja została odrzuconą? — pytał jakiś chłop, po którym łatwo było poznać ogrodnika podmiejskiego.
— Nie było wcale apelacji i odwołanie się do łaski było zupełnie nieważne odrzekł mieszczuch jakiś.
— A dlaczego?
— Bo skazany, mimo nalegań adwokata, nie chciał nic podpisywać.
— A to dopiero! — wykrzyknął wieśniak — dziwny to jakiś człowiek, któremu tak nic a nic nie chodzi o życie.
— Nie chciał się zupełnie bronić! — odezwał się trzeci ciekawski, który się wsunął pomiędzy rozmawiających, dzięki sile swych łokci.