Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/107

Ta strona została skorygowana.

— Błagam cię, zastanów się! — nalegał dyrektor. — Zbliża się stanowcza chwila... Nie zgadzasz się na powiedzenia czego...
Znowu przeczące kiwnięcie głową.
— Czy nie masz mi nic do powiedzenia?...
— Nic.
— Nawet nie powiesz prawdziwego swojego nazwiska?
— Mówiłem, że nazywam się Piotr.
— Zawsze ten sam ślepy upór, przyczyną wszystkiego złego! Masz jednakże jakąś rodzinę...
— Nie mam.
— No, jedna dobra chwila, jedno słowo... jedno jedyne słowo... Pomyśl, to twoje zbawienie.
Skazany zrobił gest zupełnego zniechęcenia.
— Dlaczego ciągle mi mówicie o zbawieniu? — mruknął. — Czy sądzicie, że mi tak zależy na niem? Czyż nie lepiej umierać, aniżeli żyć, tak jak ja żyję?...
I pokazał na swoją sparaliżowaną rękę.
Nie brak tu ludzi litościwych, którzyby byli bardzo szczęśliwi, żeby ci mogli dopomóc — odparł dyrektor.
Skazany dumnie się poruszył.
— Jałmużną? — wykrzyknął — nigdy!...
— Czy nie masz ojca?... matki?... dwojga starców, którzy prędzej czy później dowiedzą się okropnej prawdy, i których rozpacz zabije.
— Nie pozostawiam nikogo na świecie...
— Jakto, żadnej drogiej istoty, żadnego wspomnienia w sercu?...
Przy tych słowach skazany zadrżał widocznie, a krwiste rumieńce wystąpiły mu na twarz wybladłą. Ale trwało to bardzo krótko. Opuścił głowę i odpowiedział:
— Ani jednej,
— Co — ciągnął dalej dyrektor — ani żony... ani dziecka?
Stałość nieszczęśliwego zachwiała się na chwilę. Przycisnął rękę do lewej strony piersi, żeby powstrzymać duszące go bicie serca, przymknął powieki, a dwie łzy popłynęły po policzkach, usta się poruszyły, ale nikt nie usłyszał,