Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/109

Ta strona została skorygowana.

— Nic sobie zatem odemnie nie życzysz?...
— O jedną łaskę bym prosił!...
— O co takiego? — zapytał żywo dyrektor. — Jeżeli to będzie tylko w mojej możności, przyrzekam z całego serca.
— Pragnąłbym... — odrzekł Piotr po pewnem zawahaniu — pragnąłbym kolejno uściskać was za ręce.
Wszystkie dłonie wyciąnęły się ku niemu. Uścisnął je kolejno z wielką czułością.
Ta scena prawdziwie wzruszająca zabrała kilka sekund. Nieszczęśliwy, którego piętnowało prawo, znalazł prawie na stopniach szafotu garstkę ludzi uczciwych, co śmiało swoje nieskalane ręce podali człowiekowi, obwinionemu o splamienie się zbrodnią nikczemną. Żywa radość zajaśniała w oczach skazańca.
— To prawie rehabilitacja — pomyślał — umrę śmiercią morderców, ale wszyscy co mnie otaczają, wierzą w niewinność moją.
Nie mylił się bynajmniej.
W tej chwili, w tym lochu więziennym, żaden z widzów sceny, jakąśmy opisali, nie uważał go za mordercę Fryderyka Baltusa.
Najsurowsi zarzucali mu to jedynie, że wprowadził w błąd sprawiedliwość, ukrywając nazwisko winnego, które znał z pewnością.
— Zanim was opuszczę na zawsze — odezwał się Piotr — powiem wam jeszcze dziękuję! Byłeś pan dla mnie wyjątkowo dobrym, panie dyrektorze, i winienem panu nieskończoną za to wdzięczność... wy, księże kapelanie, natchnęliście mnie spokojem, rezygnacją, nadzieją... Niech wam Pan Bóg to wynagrodzi! Osłodziliście mi ostatnie moje godziny łaskawością waszą... dotknęliście się bez wstrętu ręki, którą uważają za skrwawioną.. Dziękuję wam z głębi duszy!... dziękuję z całego serca... dziękuję wszystkim... Skazany nie był w stanie zapanować teraz nad sobą i wybuchnął gwałtownie.
Głośne szlochanie stłumiło słowa, grad łez popłynął po twarzy.