Skazany wszedł na platformę, ucałował po kilkakroć ukrzyżowanego Zbawiciela i rzucił się w objęcia księdza, który go z czułością przycisnął do piersi.
Joanna wpatrywała się coraz bardziej. Oczy jej stawały się coraz więcej błędne, żyły na czole i szyi nabrzmiewały; trupia bladość ustępowała sinawej czerwoności, a jednocześnie myśli jej pracowały ogromnie. Pochyliwszy się nad młodą kobietą, można było posłyszeć wychodzące z jej ust zaledwie dosłyszane słowa.
— Czyżby to on był?... czyżby to on... a gdyby on?...
W tej chwili skazany odsunął się od księdza i stanął na wprost hotelu, a naturalnie i Joanny. Kat dotknął jego ramienia. Pochylił głowę, zbliżył się na skraj platformy i głosem pewnym, donośnym głosem, który się odbił we wszystkich sercach, powiedział:
— Umieram zupełnie niewinny!
Posłyszawszy ten głos, przyjrzawszy się tej twarzy zwróconej ku sobie, Joanna wydała okrzyk przerażenia. Zachwiała się, wyciągnęła przed siebie ręce i jak długa runęła na podogę.
Na ten straszny okrzyk, rozlegający się w ciszy, tysiące spojrzeń zwróciło się w stronę hotelu. Skazany również podniósł oczy. Ale zanim miał czas spojrzeć na opróżnione okno, pomocnicy kata porwali go i popchnęli na pomost ruchomy.
Kat nacisnął guzik. Nóż się opuścił... i głowa odpadła...
Stało się zatem zadość tak zwanej sprawiedliwości ludzkiej.
Czytelnicy nasi przypominają sobie zapewne, że opuściliśmy doktora Grzegorza Vernier w chwili, gdy wezwany depeszą przez matkę do Saint Maude, do chorego ojca, kupował na stacji meluńskiej bilet do Paryża. Pociąg przechodził o szóstej, minut czterdzieści cztery.
Grzegorz nie czekał długo. Zaledwie się załatwił z kasjerem, posłyszał świst lokomotywy; pociąg dojeżdżał do stacji. Wsiadł zaraz do przedziału pierwszej klasy, w którym znalazł się sam jeden ku wielkiej swojej satysfakcji
.