łzy nie szkodzą! Otrzyjmy sobie oczy i porozmawiajmy poważnie. Jakże się ojciec czuje?
— Bardzo dobrze, kochany chłopcze, ale słowo honoru, była chwila, w której myślałem, że już po mnie.
— Doznałeś ciężkiego wstrząśnienia?
— Szalonego, mój synu.
Grzegorz ujął ojca za rękę.
— Nie ma wcale gorączki — mówił — a uniósłszy światło, spojrzał w twarz ojca. Nic a nic złego nie będzie, przedsięweźmiemy tylko stosowne środki, aby cię ochronić od ponownego ataku. Chanteloup jest dobrym, inteligentnym doktorem. Przejrzyjmy jego recepty.
Pani Vernier je podała.
— Byłbym nie zapisał nic innego — odezwał się młody człowiek po przeczytaniu.
— Ale jakże ten kryzys nastąpił?.. Z jakiego powodu?...
— Z przyczyny bardzo błahej — odrzekł starzec.
— Sprzeczka — dodała pani Vernier — z adjunktem Lambertem, i to o rzecz, która wcale nas bliżej nie obchodziła, ani jednego, ani drugiego. Poszło o tego nieszczęśliwego, o którym zapewne słyszałeś, bo został skazanym na śmierć tam właśnie u was, w Melun.
— Jakto! — wykrzyknął Grzegorz — zajmowaliście się tym człowiekiem i zapewne sprzeczaliście się o zasadniczość wyroku, jaki nań zapadł?
— Zaraz ci opowiem — powiedział Robert Vernier. — Przed paru dniami rano przyszedł do mnie przedsiębiorca murarski, z którym mam do uregulowania dawne rachunki; zatrzymałem go na śniadaniu, a później poszliśmy do kawiarni. Zastaliśmy tam adjunkta Lamberta, pił kawę i czytał dzienniki. Usiadłem obok, przywitaliśmy się, potem kazałem podać dwie filiżanki czarnej kawy i w dalszym ciągu zacząłem rozmawiać z przedsiębiorcą. Wtem Lambert niespodziewanie tak silnie uderzył pięścią w stół, że nasza i jego kawa podskoczyła do góry i na cały głos wykrzyknął: