Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/122

Ta strona została skorygowana.

Po chwilowem milczeniu Grzegorz zapytał:
— Czy nie zna ojciec przypadkowo nazwiska owego dozorcy robót?
— Nie!... nie mogłem się go był pytać...
— Ale mogłeś słyszeć, jak go kto inny nazywał.
— Może być, że i słyszałem... ale sobie nie przypominam. Wiem tylko, że inżynier szczerze żałował nieszczęśliwego, zwłaszcza, że nie zyskał nawet prawa do większego jakiego wynagrodzenia, bo sam biedaczysko przyznał, iż wypadek z jego własnej winy pochodził. „To bardzo uczciwy i inteligentny człowiek“, mówił inżynier... „niezmiernie pracowity, i oto cała karjera skończona!“
— Przypuśćmy — odrzekł Grzegorz — przypuśćmy, że skazaniec z Melun, mający umrzeć jutro nadedniem, jest tym samym, którego ojciec widziałeś w kopalniach; jakże sobie wytłomaczyć tę metamorfozę uczciwego człowieka w złoczyńcę?
— Nie staram się wcale odgadywać tej zagadki, ale nędza tłomaczy często wiele rzeczy...
— Zapewne, nie tłomaczy jednak wszystkiego. Prawdą jest, że gdyby ojciec czytywał dzienniki i widział fotografję, mógłby był dostarczyć sądowi bardzo ważnych objaśnień... Nie wiedząc o niczem, nie można było działać, a teraz już zapóźno...
— Czy pewnym tego jesteś?
— Najpewniejszym. Zeznania teraz złożone, nie mogłyby powstrzymać wykonania wyroku, tembardziej, że nie konstatują żadnego faktu, mogącego mieć wpływ na uniewinnienie skazanego... Nieszczęśliwy nie może się już niczego spodziewać od sprawiedliwości ludzkiej. Musi umierać... czy winny, czy niewinny.
— Niewinny powiadasz... czy przypuszcza kto jego niewinność?
— Bardzo wiele nawet osób, a ja należę do ich liczby...
— Cóż tedy zrobić?
— Nic. Powtarzam ojcu, że już zapóźno! Głowa nikczemnego mordercy, czy głowa ofiary, musi spaść jutro i spadnie...
Starzec westchnął głęboko i otarł zwilżone oczy.