— Dlaczego?
— Bo miałbym więcej w takim razie nadziei. Ale nie pytajcie mnie o nic więcej, drodzy rodzice, błagam was, nie mógłbym wam nic dzisiaj powiedzieć więcej. Zresztą późno już, ojcu zwłaszcza wielki czas na spoczynek.
— Powieki zaczynają mi się kleić.
— Do jutra zatem kochany ojcze. Rano zaraz pójdę złożyć wizytę i podziękowanie koledze, że cię dobrze pielęgnował.
— Dobranoc, kochane dziecię!
Grzegorz ucałował ojca i wyszedł z matką.
— Czekałam cię lada chwila — mówiła pani Vernier do syna — to też masz swój pokój gotowy a na stoliku masz różne mięsiwa: możesz jeść, co ci się zechce.
— Dobra mateczko, myślałaś widzę o wszystkiem.
W chwilę potem młody człowiek pożegnał rodzicielkę i zamykał drzwi od pokoiku pełnego wspomnień, bo w nim to właśnie przepędził młodość swoją. Czuł się zupełnie spokojnym. Obawy, jakie go trapiły po wyjedźcie z Melun, teraz już nie istniały, ojciec wyszedł z niebezpieczeństwa, może zatem swobodnie puścić wodze fantazji, może iść, gdzie go serce ciągnęło.
W głębi pokoju znajdowało się szerokie okno z małemi szybkami. Otworzył je. Wychodziło na obszerny ogród, albo raczej na park cienisty. W głębi tego parku rysowała się w pośród ciemności fasada wielkiego budynku. Gdzie niegdzie, po za szybami kilku okien, odbijały się niepewne światełka na białych firankach.
Zapach kwitnących bzów, formujących szpaler wzdłuż muru, park opasającego, unosił się niby dym z olbrzymiej kadzielnicy.
— Tam — szepnął Grzegorz, wyciągając rękę — to tam zobaczyłem ją po raz pierwszy. Tam po raz pierwszy usłyszałem to prześliczne imię, które mi utkwiło w sercu! Edmo, kochana Edmo! jakże ja ciebie kocham!... I spojrzenie młodego człowieka zatrzymało się na jednem z pawilonów budynku i na jednem z tych bladych światełek, o których żeśmy wspominali.