Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/128

Ta strona została skorygowana.

roztworzyły się na rozcież. I wysypał się z nich zaraz rój białych i różowych twarzyczek, chmara ciemnych i jasnych główek, nareszcie mnóstwo pomieszanych głosików i wybuchów śmiechu, rozległo się po ogrodzie. Małe szły pierwsze, hałaśliwe i roztrzepane, za niemi średnie, rój niemniej jak tamten brzęczący, ale już nie taki głośny. Nie były to już zupełnie dzieci, pewne zastanowienie, mitygowało trochę ich krzykliwe wybuchy.
Niecierpliwość Grzegorza wzmagała się coraz bardziej, coraz też uważniej śledził wzrokiem schodzącą gromadkę błyszczących ocząt, i nigdy mu nie wydawało się ich tak wiele.
Nakoniec rozpoczęła się defilada starszych panien. Równie wesołe i uśmiechnięte jak towarzyszki, ale przejęte swoją godnością, przechadzały się wolno i swobodnie, gdy tymczasem małe i średnie skakały jak dzikie kózki po całym ogrodzie.
Grzegorz przypatrywał się po kolei każdej z tych starszych panien. Edma nie ukazała się jeszcze.
Młody człowiek coraz bardziej był zaniepokojony.
Nareszcie wyszły wszystkie. Wyszła już i ochmistrzyni. Edmy nie było.
— Co się z nią stało? — pytał się zaniekokojony Grzegorz. — Dlaczego jej tu niema?
Najrozmaitsze myśli cisnęły mu się do głowy.
— Czy opuściła pensjonat? czy nie chora przypadkiem. Jeżeli nie znajduje się już w Saint Maude, to znaczy, że nie jest córką nowojorskiego bankiera. Nie ma żadnej co do tego wątpliwości. A jeżeli chora, to jak się o tem dowiedzieć i co robić? Gubił się w przypuszczeniach. Najczarniejsze domysły zdawały mu się pewnością.
Nagle jakiś srebrzysty głosik rozległ się po ogrodzie i zapanował nad ogólnym hałasem.
— Edmo! — zawołał ten głosik — gdzie jesteś, chodźno coprędzej!... Jedna to z pensjonarek wołała swojej koleżanki.
Posłyszawszy ukochane imię, Grzegorz poczuł, że spadł mu olbrzymi ciężar z serca. Żadne z jego strasznych przypuszczeń nie sprawdziło się dzięki Bogu.