Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/134

Ta strona została skorygowana.

— Czyż nie było obawy, aby skazany dowiedziawszy się o odrzuceniu jego odwołania się do łaski, dał pokój uporowi i zaczął gadać?...
— Cóżby mógł powiedzieć?
— Dość, aby był powiedział tylko swe nazwisko...
— Cóżby to mogło znaczyć?
— Bardzoby wiele znaczyło. Dowiedziawszy się nazwiska, zaczęliby wywiadywać się o przeszłości, zaczęliby śledzić, sprawdzać tożsamość osoby, dowiedzieliby się, że był rzeczywiście w lasku Seinepart, możeby szczegółowo opisał swego nocnego dobroczyńcę, który wcisnął mu w rękę pugilares zamordowanego... Proces tego nieszczęśliwca podzielił publiczność na różne wrogie obozy... Jedni widzą w nim mordercę... drudzy podejrzewają tylko o wspólnictwo, a są i tacy także, co uważają go za zupełnie niewinnego... Zdania sędziów były także podzielone. Żeby nie upór oskarżonego, ułaskawionoby go napewno... To byłoby prawdziwe nieszczęście... Jego śmierć konieczną była dla naszego spokoju.
— Prawda, i nie odetchnę swobodnie, dopóki nie będzie po wszystkiem.
— Oddychaj już, oddychaj, bo dziś rano wszystko się już skończyło — powiedział gość.

ROZDZIAŁ XXXV.

— Wszystko się skończyło? — zapytał doktor Rittner. — Czy tylko pewnym jesteś tego?...
— Najpewniejszym — odparł Renè Jancelyn.
— Zdarza się jednak czasami, że ułaskawienie przychodzi w ostatniej chwili.
— Tak, ale dziś nie było tego wypadku... Gdyby rzeczy wzięły inny obrót, byłbym o tem zawiadomiony bezzwłocznie... przed wyjściem...
— W jaki sposób?
— Depeszą od Fabrycjusza...
— Co za nieostrożność! — mruknął doktor. — Nic bardziej nie kompromituje, jak depesza!