a jednakże nie miał go odwagi otworzyć, przeczucie nieszczęścia dokuczało mu nieznośnie; stał milczący, nieruchomy, z oczami wlepionemi w regularne pismo bankiera.
— Co panu jest? — zapytała pani Lariole; zdziwiona postawą Grzegorza.
— Nic... odpowiedział — nic mi nie jest... i gorączkowo otworzył kopertę.
Zawierała bilet na tysiąc franków, ale ani jednego słowa.
Nigdy sam nie doznał boleśniejszego zawodu. Nie chciał własnem oczom wierzyć.
— Boże! — wykrzyknął — cóż się tu stało dziś rano?...
— Jakto, co się stało? — powtórzyła pani Lariole. — A prawda, pana nie było dziś rano.
— Byłem w Saint Maude u chorego ojca.
— O! doktorze, teraz rozumiem.
— Ale ja nic nie rozumiem! Na Boga, pani Lariole, nie każ mi wyczekiwać!... Wytłomacz mi pani to wszystko!... Gdzie się podział podróżny, który wczoraj rano stanął w hotelu pani ze swoją żoną. Z tą chorą, którą leczyłem i uratowałem. Cóż się z nimi stało?
— Wyjechali.
— Wyjechali?
— Tak. To właśnie mąż tej pani dał mi ten list do pana.
— Ale skądże ten nagły wyjazd w stanie takiego osłabienia, w jakiem musiała znajdować się rekonwalescentka?
— O! doktorze, biedna to pani! lepiejby było, żeby była nigdy nie postała w Melun i w moim domu. To nawet może i mnie bardzo zaszkodzić, chociaż nic przecież nie jestem winna.
— Co pani może zaszkodzić?
— Okropna rzecz, doktorze!
Grzegorz drżał z niecierpliwości. Zdawało mu się, że czaszka mu pęknie, ręce zaciskał konwulsyjnie, tak, że aż paznokcie wpijały mu się w ciało.