— Pan się pyta, dlaczego ten podróżny odjechał? — ciągnęła właścicielka hotelu. — Dla odwiezienia swojej żony do Charenton, do doktora Blanchu, albo do innego podobnego zakładu.
— Do Charenton? do doktora Blanchu? — powtórzył młody człowiek, któremu zdawało się, że śni o tych wszystkich nieprawdopodobnych rzeczach, o jakich mu opowiadano.
— Tak, panie Grzegorzu, bo ta biedna pani jest warjatką.
— Warjatka! — krzyknął doktor z nieopisanem przerażeniem. — Czy to prawda, co mi pani opowiada? czyż to możebne?
— Aż nadto wielka prawda, warjatka, którą trzeba było związać.
Doktor, przygnębiony tym ciężkim ciosem, upadł na krzesło. Po chwili podniósł się i zaczął chodzić dużemi krokami po sali.
Pani Lariol śledziła go oczyma.
Grzegorz zatrzymał się przed nią nagle. Twarz miał czerwoną, oczy krwią nabiegłe.
— Ależ do licha — ta nagła warjacja nie mogła przyjść tak sobie, bez żadnego powodu?
— Zaraz opowiem panu wszystko, ze wszystkiemi szczegółami. Tylko niech się pan uspokoi, bo mnie pan doprawdy przestrasza.
Grzegorz zapanował nad sobą; nic już nie zdradzało burzy, jaka w nim wrzała...
— Wiesz pan zapewne — zaczęła pani Lariol — że dziś rano gilotynowano na placu przed hotelem mordercę Fryderyka Baltusa?
Doktor skinął głową potakująco.
— Plac był szczelnie zapchany ludźmi — ciągnęła gospodyni. — Ciekawych pełno wszędzie; w oknach, na drzewach, na dachach! Ja sama stanęłam na ławce przed domem, ażeby widzieć lepiej.
Nadjechał powóz więzienny. Otwierają się drzwiczki i wychodzi skazany. Cicho było, jak makiem zasiał — cicho tak, że aż zimno przechodziło po grzbiecie.
Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/150
Ta strona została skorygowana.