Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/151

Ta strona została skorygowana.

Skazany, podtrzymywany przez księdza, wszedł na gilotynę, a potem spojrzał po tłumie i głosem spokojnym, donośnym, który dotąd jeszcze słyszę, i słyszeć będę całe życie, powiedział:
— „Umieram zupełnie niewinny”.
W tej samej chwili, jakby w odpowiedzi na te słowa, rozlega się okrzyk straszny, przerażający, okrzyk, pod wrażeniem którego zadrżały tysiące spektatorów. Ten okrzyk pochodził z mojego domu, z jednego z pokojów, zajmowanych przez podróżnego, mającego chorą żonę.
Głowa mordercy spadła do kosza.
Powróciłam natychmiast do hotelu, pędzę czemprędzej na schody ze służącą i jak bomba otwieram drzwi do ósmego numeru. Na środku pokoju spostrzegam leżącą bez przytomności damę na wpół ubraną. Jej wielkie blond włosy tarzają się po podłodze. Obok klęczy mąż, załamując ręce i płacze tak, że na wspomnienie, serce mi się jeszcze kraje... W tej chwili zjawia się tam młody człowiek, niejaki Fabrycjusz Leclére, który nocował także w hotelu na trzeciem piętrze, a zobaczywszy, co się dzieje, woła:
— „Wuju! biedny mój wuju!“
Pani Lariole zatrzymała się na chwilę.
Grzegorz, palony gorączkową ciekawością, zapytał:
— Cóż wtedy zrobiono?
— Podniesiono zemdloną i przeniesiono ostrożnie na łóżko.
— A następnie?
— Podróżny krzyczał: „Doktora, prędko doktora!“
Rozleciano się na wszystkie strony i sprowadzono wszystkich z Melun, oprócz pana.
— Cóż zrobili?
— Z wielką uwagą obejrzeli chorą, zapytali o przyczynę zemdlenia i zaczęli się naradzać.
— A potem puścili krew tej pani, nieprawda?
— Nie, panie doktorze.
— Zaordynowali natychmiast inne silne środki?
— Nie, oprócz okładów z zimnej wody na skronie i palonego pióra, które kazali trzymać pod nosem...