— Nic więcej?
— Nie, doktorze.
Grzegorz tupnął nogą ze złości.
— Ależ to niedorzeczność! — mruknął ponuro. — Co za nieszczęście, że mnie tutaj nie było. Więc nic nie robili, nic nie przedsięwzięli energiczniejszego?
— Nie, panie doktorze. Patrzyli tylko to na chorą, to na siebie z bardzo źle wróżącemi minami.
— A omdlenie jak długo trwało?
— Pewnie z godzinę. Nakoniec biedna dama się poruszyła. Otworzyła oczy, które mi się błędnemi wydały. Uniosła się potem trochę. Twarz miała tak zmienioną, że trudno ją było poznać. Wyciągała ręce w stronę otwartego okna. Mąż i pan Fabrycjusz zaczęli mówić do niej, ale ich nie słyszała. Nie widziała nikogo zgoła. Podniosła się z łóżka sztywna i podeszła do okna. Chciano ją przytrzymać. Ale ba! Była w tej chwili silniejszą od trzech tęgich mężczyzn! Doszła tam gdzie chciała, a pochyliwszy głowę, jak ktoś co się przysłuchuje, powiedziała:
— „Słyszycie te uderzenia młotków? Szafot stawiają tam na placu, widzę go — jakiś człowiek nań wstępuje. Kto taki?... Słyszycie że coś mówi... To jego głos... To on... To...“
Nie dokończyła... Zamiast domówić ostatniego słowa, wybuchnęła głośnym śmiechem, śmiechem nieskończonym, urywanym, jak ryk przerażającym, a rozdzierającym jak szlochanie. Wszystkim pot zimny wystąpił na czoło! Mnie aż zęby dzwoniły.
Trzej doktorzy spojrzeli znowu na siebie. Najstarszy mruknął:
— „Warjatka“, a dwaj drudzy potwierdzili.
— A! — odezwał się Grzegorz — teraz wszystko zrozumiałem! Obudzona dziwnym hałasem nieszczęśliwa kobieta, chciała zobaczyć co takiego. Popchnięta ciekawością do okna, nie mogła przenieść okropnej sceny, jaka się jej przedstawiła.
Widok skazanego, jego ostatnie słowa, wywarły na jej wrażliwą, osłabioną wskutek choroby naturę, piorunujące
Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/152
Ta strona została skorygowana.