— Czy dawno matka i córka nie widziały się — zapytał doktor Rittner.
— Około dwóch lat — odpowiedział bankier.
— Możebnem jest w takim razie, że widok tego dziecka będzie potrzebny do wywołania reakcji, ale teraz jeszcze nic stanowczego powiedzieć nie mogę w tym względzie. Niech pan będzie łaskaw i pofatyguje się za dwa dni... Będę już zapewne wiedział, czego się trzymać, ale przedewszystkiem potrzebuję sobie zdać sprawę z temperamentu pacjentki. Muszę wiedzieć, czy napady będą częstsze i czy warjacja nie przejdzie we furję...
— Boże! czy pan się tego obawia?... zapytał przerażony bankier. — Czy furja jest przypuszczalną?...
— Nie chcę pana ani straszyć, ani zanadto zapewniać... Ale prawie pewny jestem, że za czterdzieści ośm godzin będę wiedział już coś stanowczego...
— Dałby Pan Bóg, żebyś mi pan mógł powiedzieć jakąś dobrą nowinę! Pozostawiając panu żonę, pozostawiam mu moje życie... Niech pan pamięta, że po Bogu tylko w panu mam nadzieję...
— Niech pan mi zupełnie zaufa... — odrzekł Rittner. — Powtarzam, że wszystko, co tylko będzie można zrobić, zrobię z pewnością.
— Moją wdzięczność... zaczął pan Delariviére.
— Nie mówmy o przedwczesnej wdzięczności — przerwał doktor — i dopilnujmy, proszę pana, koniecznej formalności.
— Jakiej?
Doktor wstał z krzesła i ze stolika, stojącego w jednym z rogów salonu, przyniósł ogromną księgę rejestrową, oprawną w zieloną skórę z zameczkiem, zamkniętym na kluczyk. Otworzył księgę i powiedział:
— Muszę zapisać nazwisko pacjentki i datę przyjęcia do domu zdrowia. To reguła bez wyjątku. Niech pan raczy mi podyktować z łaski swojej.
— Joanna Delariviére, żona Maurycego, bankiera z Nowego Jorku... — powiedział starzec.
Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/166
Ta strona została skorygowana.
ROZDZIAŁ XLIV.