Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/169

Ta strona została skorygowana.

zebrał resztki niknącej energji, powstrzymał łzy, podniósł głowę i zdawał się uspokojonym.
Fabrycjusz pożegnał Frantza Rittnera, który w milczeniu odprowadził obu panów aż do bramy od ulicy Reffut, gdzie powóz na nich oczekiwał.
— Do Grand Hotelu! — zawołał Fabrycjusz na stangreta i powóz potoczył się ku Paryżowi.
Przez jakiś czas jadący nie zamienili ze sobą ani słowa. Nakoniec pan Delariviére westchnął głęboko.
— Czy naprawdę sądzisz, że Joanna wyzdrowieje? — zapytał pan Delariviére?
— Nie wątpię o tem ani na chwilę.
— Wierzysz w tego doktora?
— A któżby nie wierzył w niego? Nie znam go osobiście, ale wiem, że nawet koledzy lekarze wyrażają się o nim z wielkiem uznaniem. Odznacza go wiedza głęboka, wsławił się cudownemi rezultatami, jakie codzień prawie otrzymuje. Setkom obłąkanych przywrócił zmysły, setki rodzin go błogosławią! Widział wuj jego prostotę, czyć jest w nim trochę szarlatanizmu. Nic nie chciał obiecywać, powiedział tylko: „Miej pan nadzieję!“ Mam jakieś przeczucie, że nie powiedział tego napróżno.
— A więc dobrze, będę miał nadzieję! — wykrzyknął bankier. — Jeżeli doktor Rittner powróci mi Joannę, ty staniesz się moim dobrym genjuszem.
Znowu zapanowało milczenie. Wiemy, o czem myślał pan Delariviére.
Fabrycjusz skreślił mu plan postępowania. Szukał sposobu zbliżenia do siebie wuja, bo po niespodziewanych wypadkach mógł zmienić zupełnie swoje zamiary i widoki na przyszłość.

ROZDZIAŁ XLV.

— Mój wuju — odezwał się Fabrycjusz — choroba ciotki zmienia zupełnie, albo przynajmniej odwlecze cel naszej podróży. Cóż wuj zrobić zamyśla?
— Osiedlić się w Paryżu — odrzekł bankier.
— Na stałe?