— Tak się zdaje, przyniósł go służący z jakieś wielkiej: restauracji na bulwarach. Nie pamiętam już z której.
Fabrycjusz wziął list, spojrzał na adres i poznał pismo Renègo Jancelyn, brata Matyldy, a potem wyjął z kieszeni klucz od zatrzasku i wszedł do mieszkania.
Lautent, jego służący, przyniósł światło w tej chwili. Fabrycjusz rozpieczętował list Rène Jancelyna, brata Matyldy.
List zawierał te słowa:
Piszę z restauracji Bretanta, gdzie dowiedziałem się od doktora, że dla przyczyn bardzo ważnych nie możesz stawić się na obiadek umówiony. Uznaję powód za usprawiedliwiający, ale zawiadamiam, że ja i doktor musimy się widzieć z tobą i to koniecznie dzisiaj jeszcze. Czekamy zatem od jedenastej do wpół dwunastej w gabinecie № 5.
— Niech was djabli porwą! — mruknął młody człowiek, spoglądając na zegarek — już trzy kwadranse na jedenastą.
Wziął z powrotem kapelusz i wyszedł z pokoju na ulicę. Przejeżdżał właśnie próżny powóz. Wsiadł doń i w kwadrans był już u Bretanta. Kazał sobie otworzyć gabinet № 5 i znalazł w nim dwóch przyjaciół przy resztach deseru.
Frantz Rittner i Jancelyn palili cygara z tą prawdziwą satysfakcją, jaka po zjedzeniu dobrego obiadu maluje się zwykle na twarzach smakoszów.
— Brawo! — wykrzyknął brat Matyldy — brakuje jeszcze pięć minut do jedenastej. Punktualnyś jak woźny sądowy! obawialiśmy się trochę, czy nowe obowiązki pozwolą ci stawić się na nasze wezwanie.
— List był stanowczy — powiedział Fabrycjusz — więc przybyłem, alem przeklinał was w żywe kamienie, bo umieram ze znużenia... Właśnie miałem się kłaść do łóżka...
Powiedział to i rzucił się na kanapę.
— Czy jadłeś obiadł? — zapytał Rittner.
— Jadłem.