Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/179

Ta strona została skorygowana.

— I... — podchwycił żywo Renè Jancelyn — ten człowiek cię widział?...
— Nie.
— Jednakże cię podejrzewa?
— I to nie...
— A więc gdzież w takim razie niebezpieczeństwo?
— Poczekaj! — Majtek ten zapamiętał przypadkiem, albo raczej dzięki pewnym wskazówkom, trafił na pewien ślad właściwy... Wczoraj, podczas przejażdżki czołnem, opowiadał mi swoje spostrzeżenia co do tego, w jaki sposób zbrodnia spełnioną została. Dowodził, że skazany jest zupełnie niewinnym, lub że był w najgorszym razie ślepem narzędziem w ręku zbrodniarza... Słuchając go, drżałem cały... musiałem dobrze panować nad sobą, żeby się nie zdradzić...
— Cóż on wykrył takiego?
— Ślady moich obcasów i podeszew, wyciśnięte na zmarzniętym śniegu, w głębi czołna, które miał obowiązek pilnować, a którego użyłem do przeprawienia się przez rzekę, aby nie przechodzić przez most i prędzej dostać się do miejsca...
— Te poszlaki nie mogą przecież świadczyć przeciwko tobie... tembardziej, że odwilż musiała już to wszystko zniszczyć zupełnie... Czy ten człowiek powiedział co sędziemu śledczemu o swojem odkryciu i swoich domysłach?
— Nie... siedział cicho... Obawia się sądu jak ognia, wykonawcy prawa przestraszają go okropnie.
— Aha!.. a dlaczegoż to tak?
— Nie wiem, ale będę się mógł łatwo dowiedzieć i dowiem się napewno.
— No, no, mój kochany — odrzekł doktor — zdaje mi się, że się niepokoisz napróżno, możesz zasypiać najspokojniej. Czy niema nic innego oprócz tej historyjki z obcasami i podeszwami od butów?
— Na nieszczęście jest coś więcej jeszcze — odpowiedział ponuro Fabrycjusz.
— Cóż takiego?