Nie podobna wypakować tutaj pańskich rzeczy... za mało na to mamy czasu... — odezwał się prowadzący pociąg do bankiera.
— To niech je pan każe złożyć w Paryżu, proszę o to bardzo. Nazwisko moje „Maurycy Delariviére“ wypisane jest na każdej walizie. Jest ich pięć.. Oto kwity
Zrobi się wszystko, proszę pana.
Będę panu wdzięcznym nieskończenie.
We dwie sekundy potem pociąg popędził dalej, opóźniwszy się i tak o dziesięć minut blisko.
Zemdlona dama nie mogła pozostawać na sali, gdzie ją pomieszczono tymczasowo.
O tak rannej godzinie nie było żadnego powozu na stacji.
Zawiadowca kazał posługaczowi sprowadzić jakikolwiek powóz z najbliższej remizy.
— Powrócę za dwadzieścia minut a najdalej za pół godziny — powiedział tenże, wychodąc.
Joanna ciągle nie dawała znaków życia.
Pan Delariviére klęczał przy fotelu i trzymając w swoich rękach zimne jak lód ręce małżonki, wpatrywał się w jej łagodną, śmiertelnie bladą twarzyczkę.
— Niestety! twarzyczka ta zachowywała nieruchomość marmuru.
Wielkie łzy jedna po drugiej spłynęły po policzkach bankiera, a on pogrążony w boleści, ani czuł nawet tego. Czas upływał.
Kolejowy powrócił z jednym z tych oryginalnych powozów, jakie od czasu do czasu można spotkać na prowincji tylko. Była to mała karetka na zardzewiałych kółkach, zaprzężona w szkapę, chudą, jak legendowy wierzchowiec don Kiszota.
Pan Delariviére, któremu naczelnik stacji przyszedł uprzejmie z pomocą, usadowił a raczej ułożył małżonkę na siedzeniu i otulił kołdrami, ażeby zabezpieczyć od porannego zimna.
— Gdzie jechać obywatelu? — zapytał stangret w bluzie i kapeluszu pilśniowym.
Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/18
Ta strona została skorygowana.