— A czy — ciągnął lekarz obłąkanych — czy żadnej uwagi nie uczyniono przy którymkolwiek z tych trzech przedmiotów, czy prezydujący lub też który z sędziów nie miał nic przy żadnym do nadmienienia?
Fabrycjusz pozieleniał.
— Prawda! — mruknął przerażony — była zrobioną pewna uwaga... Przypominam sobie... przypominam...
Frantz Rittner i Renè nie byli w stanie odetchnąć, tak im się udzieliło przerażenie wspólnika.
— Mów! mów! — odezwał się nakoniec doktor niepewnym głosem.
— Na kolbie rewolweru, którego użyłem — odezwał się Fabrycjusz — była mała srebrna blaszka, z herbem i dwiema literami F. L. Otóż tej blaszki nie było, gdy rewolwer dobyli z pod śniegu.
— Aha! — wykrzyknął Renè — to majtek tę blaszkę znalazł w czołnie... Oto dowód, o jakim wspominał.
— To bardzo prawdopodobne — potwierdził Rittner.
— W takim razie — mruknął głęboko pognębiony Fabrycjusz — w takim razie jestem straconym! Szafot mnie w takim razie nie minie.
Doktor wzruszył ramionami.
— Rzeczywiście, że nie jest to wcale dobre — rzekł — rzeczywiście popełniłeś szaleństwo, jakiego by się nie powstydziła najpierwsza pensjonarka z mojego zakładu, ale przecie nie jesteś jeszcze zgubionym przez to!... Trzeba chłodno zapatrywać się na to położenie!... Podczas sądzenia tylko niebezpieczeństwo było wielkie... Dzisiaj już prawie nie istnieje...
Dlaczego? — zapytał Fabrycjusz.
— Dlaczego? — powtórzył brat Matyldy.
— Bo tamten człowiek uznany został za sprawcę zbrodni i na śmierć skazany... Nie żyje już, dług został zapłacony, sprawiedliwość spełniona, zatem wszystko się skończyło.
— Jakto?