— Nic nie wiem — odrzekł zapytany — nie znam Melun zupełnie... i zwrócił się do zawiadowcy o objaśnienie.
— Rekomenduję panu hotel pod Wielkim Jeleniem — odparł ostatni. — Najporządniejszy on w całem mieście, a przynajmniej taką ma opinię.
— Jedźmy zatem pod „Wielkiego Jelenia“, ale wolno i ostrożnie.
— Niech pan będzie spokojny!... pojedziemy noga za nogą... Zresztą dorożka jest na resorach...
Pan Delariviére uścisnął uprzejmie rękę naczelnikowi stacji, wsunął sztukę złota człowiekowi, co sprowadził powóz i usiadł na przodzie naprzeciw Joanny.
Odległość od stacji do miasta nie była zbyt daleką.
Pomimo nieobiecującej powierzchowności konia i wolnej jazdy, powóz znalazł się wkrótce na placu św. Jana pod „Wielkim Jeleniem“.
Bankier wysiadł i z pierwszego wejrzenia przekonał się, że naczelnik dobrze mu doradził, iż z pewnością w tym uczciwym małomiasteczkowym zajeździe znajdzie wygodę, jakiej stan pani Delariviére wymagał.
Rozwidniło się już zupełnie.
Posługujące dziewczęta otwierały właśnie okna, zamiatały i oczyszczały numera, przyprowadzały wszystko do porządku z prawdziwie flamandzką systematycznością.
W obszernem podwórzu chłopcy stajenni opatrywali konie, myli powozy i wózki.
Niepodobna już opisywać głębokiej boleści pana Delariviére, wobec omdlenia, które prędzej podobne było do śmierci niż do katalepsji. Nieszczęśliwy mąż ukląkł przy łóżku, wybuchnął głośnym płaczem i okrywając pocałunkami zimne ręce Joanny, szeptał:
— Więc ona umarła... umarła nie spojrzawszy na mnie raz ostatni, nie przemówiwszy do mnie ani słowa!... Umarła tak młoda, w chwili, gdy mogła być dopiero szczęśliwą prawdziwie... Nie, to niepodobna!... Bóg jest miłosierny...