Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/196

Ta strona została skorygowana.

— Muszę, skoro tak trzeba.
— Obiecuję ci, że punkt o drugiej zadzwonimy do pana Rittnera.
Edma spojrzała na zegar.
— Dopiero dziesiąta!... — szepnęła — jakże to długo jeszcze czekać.
Fabrycjusz wyszedł z pokoju dla wydania rozkazów, śniadanie zostało podane w małym saloniku. Po upływie pół godziny wszyscy troje wstali od stołu.
— Mój wuju — odezwał się wtedy Fabrycjusz — zanim wuj dom urządzi, trzeba było wynająć lando. Zamówiłem wygodny, ładny powóz, zaprzężony w dobre konie ze stangretem i lokajem w niebieskiej liberji, w kapeluszach z kokardami, białych spodniach i butach ze sztylpami.
— Dobrześ zrobił.
— Ekwipaż jest na wasze usługi i czeka już przed bramą.
— Zaraz schodzimy.
Pan Delariviére, jego córka i siostrzeniec wsiedli do powozu. Fabrycjusz wskazał adres stangretowi. Minęli Pola Elizejskie, skręcili drogą do Neuilly na lewo i zatrzymali się na rogu ulicy Long-Champs i Bois-de-Boulogne, przed sztachetami, na których wisiała jeszcze karta do wynajęcia. Po lewej stronie od sztachet znajdowało się mieszkanko oddźwiernego, pełniącego zarazem obowiązki ogrodnika.
Lokaj otworzył drzwiczki powozu i zadzwonił.
Odźwierny zaraz się ukazał.
— A to pan! — powiedział do Fabrycjusza, którego poznał. — Jeszcze raz przyjeżdża pan oglądać?
— Tak, mój przyjacielu.
— Dobrze, że się pan nie spóźnił.
— Dlaczego?
— Bo tylko co był jakiś anglik z rodziną. Musiało się im podobać, zażądali bowiem adresu notarjusza.
— Widziałem się z panem Taurard, odrzekł Leclére. Obiecał mi poczekać do wieczora.