Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/201

Ta strona została skorygowana.

— Stanowczo tak, proszę pani.
— Dlaczego?
— Byłoby to najzgubniejszem ze wszystkiego. Matka pani, tym niewyraźnym instynktem, jakiego zawsze pozostaje pewna resztka po utracie rozumu, poznałaby może panią.
— To cóż! — przerwała Edma. — Cóż mogłoby przytrafić się szczęśliwszego? Gdyby mnie poznała, toby było dowodem, że powraca do przytomności, to byłoby ocaleniem.
— Albo śmiercią — odrzekł poważnie doktor.
Edma krzyknęła, a pan Delariviére zakrył twarz rękami, Jeden tylko Fabrycjusz pozostał niewzruszony. Wiedział, że jego wspólnik odgrywa tylko komedję.
— Śmiercią!... — powtórzyła młoda dziewczyna z bolesnem przerażeniem.
— Tak jest, proszę pani... W takim stanie, w jakim znajduje się matka pani, za wielkie wzruszenie mogłoby ją powalić na miejscu. Zwolna tylko, stopniowo, nieznacznie, mam nadzieję przywrócić równowagę jej umysłu, znieść z niego czarną, zaciemniającą go zasłonę...
Siostrzeniec bankiera odezwał się:
— Panie doktorze! czy studjowałeś pan już naszą chorą?
— Tak panie, i to po kilka razy.
— Czy nie spostrzegł pan jakiej pomyślnej zmiany w jej położeniu?
— Nic się nie pogorszyło, a to już dużo znaczy... Spokój, zupełne odosobnienie, zwalczą zło... Ale niech Bóg broni jakiegokolwiek w tej chwili silniejszego wstrząśnienia. Następstwa — powtarzam — mogłyby być bardzo tragiczne.
— Rozumiem — szepnęła dziewczyna z oczami łez pełnemi. — Pojmuję niebezpieczeństwo, o jakiem pan wspomina i nie nalegam już wcale. Ale jest sposób pogodzenia ostrożności z mojem życzeniem.
— Czy pani znany jest taki sposób? — zapytał Rittner z odcieniem ironji w głosie.
— Nagły widok ukochanego dziecka mógłby matce, jak pan powiadasz, zadać cios szkodliwy, a więc niech mnie nie widzi, niech tylko popatrzę bez jej wiedzy w tę twarzyczkę