Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/205

Ta strona została skorygowana.

— Edmo!.. Edmo!... zmiłuj się! — szeptał pan Delariviére. — Bądź rozsądną. Pamiętaj, że pan doktor uprzedził o niebezpieczeństwie.
— O! — odrzekła Edma — niech się ojczulek nie obawia! Czyż jabym chciała zabijać matkę moją... Powtarzam, że nie przerwię jej snu!... Doktorze! na Boga, każ mi drzwi otworzyć!
Rittner spojrzał znowu na Fabrycjusza. Młody człowiek odpowiedział wzruszeniem ramiom, które można było sobie tłómaczyć:
— Pozwól, niech robi, co jej się podoba...
Rittner tak to przynajmniej zrozumiał, bo odezwał się do infirmerki:
— Proszę otworzyć |
Ta ostatnia wzięła klucz z pęka, który zawsze miała przy sobie i otworzyła.
Joanna ani się poruszyła.
Edma stanęła na progu. Rittner przytrzymał ją za rękę i szepnął do ucha:
— Nie zapominaj pani, że gwałtowne przebudzenie mogłoby być dla chorej śmiertelne.
Młoda dziewczyna skinęła głową na znak, że dobrze o tem pamięta, i na paluszkach po dywanie, który głuszył jej stąpanie, weszła do pokoju i podeszła do fotelu, w którym spoczywała Joanna.
Na twarzach czterech osób za drzwiami pozostałych, wybijały się w tej chwili cztery całkiem odmienne wyrazy. Fizjognomja Fabrycjusza wyrażała ponurą obawę — to też rzucał on na doktora piorunujące spojrzenie.
Rittner wcale go nie zrozumiał. Jego poruszenie ramion nie miało bynajmniej znaczyć: „Pozwól, niech robi, co chce“, ale przeciwnie: — „Nie ulegaj jej kaprysom i nie wpuszczaj do celi“.
Rittner patrzył się z ciekawością, jak gdyby miał asystować przy jakiem ciekawem doświadczeniu.