Nagle chora odwróciła się od córki, spojrzała na tych, co stali w progu, obejrzała cały pokój i wzrok jej zatrzymał się na zakratowanem oknie, przez które fale jesiennego słońca wpadały do pokoju. Podeszła do tego okna wolno, krokiem lunatyczki, zrobiła gest taki, jak gdyby je otwierała, potem pochyliwszy trochę głowę, zdawała się chwytać uchem hałas jakiś, przez nią tylko słyszany, a blada jej twarz wyrażała głęboką uwagę. Poruszała ciągle ustami i ciągle szeptała jakieś słowa, najprzód niewyraźne, jak gaworzenie małego dziecka, potem coraz głośniejsze, które już można było zrozumieć.
— Słuchaj! — mówiła — słuchaj! Co znaczy ten jakiś hałas? co znaczy ten stuk monotonny, tak ponuro rozlegający się wśród nocy!... Nic nie wiesz? No to patrz... to zrozumiesz... Widzisz tych czarnych ludzi, co się kręcą przy blasku pochodni? — To pomocnicy kata stawiają gilotynę... Patrzaj.. posłuchaj jeszcze... tłum się teraz uciszył... koła turkoczą po bruku... wóz więzienny się zatrzymuje... skazany wchodzi na szafot... skazany... skazany... człowiek, który ma umierać...
Umilkła. Odwróciła oczy od okna i wpatrywała się w dywan rozesłany pod swemi nogami. Ohydna scena, jakiej była świadkiem, ciągle jej stała przed oczyma.
— Człowiek, który ma umierać — powtarzała — któż on jest? Gdybym mogła spojrzeć na jego twarz... Ale nie mogę... nie mogę... Pomiędzy nim a mną stoi ksiądz... Ah! ksiądz się usuwa... Widzę tego człowieka!... Boże Wielki!...
To on... To on!.. Nieprawdopodobne to, a jednakże prawdziwe.. To on!.. będzie mówił... Co za cisza!... mówi... Niewinny!... Wiedziałam o tem!... Słyszycie, on jest niewinny! Nie zabijajcie go! nie zabijajcie!.. Kat go porywa!.. To nikczemność!... To zbrodnia!... Niewinny ma umrzeć, głowa niewinnego ma paść z ręki kata... Nie!... nie!... nie!...
Zmordowała się; głos świszczący wychodził z zaciśniętego jej gardła, wielkie krople potu wystąpiły na czole, machała rękami w powietrzu.
Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/207
Ta strona została skorygowana.