Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/210

Ta strona została skorygowana.

— O! jakże mnie pan pociesza, mówiąc w ten sposób — wykrzyknął starzec — ja wszystko miałem za zupełnie stracone.
Frantz Rittner ujął pana Delariviére pod rękę i poprowadził we framugę okna, tak, żeby przez niego tylko być słyszanym.
— Nic nie ma straconego, słowo honoru panu daję, ale muszę panu powiedzieć coś innego. Córka pańska wzbudza we mnie pewną obawę. Jej wrażliwa nerwowa natura, podobna bardzo do matki. Spotkał ją przed chwilą cios okropny, gdyby pozostała pod jego wrażeniem, byłoby to bardzo dla niej szkodliwem.
— Oh! Boże — zawołał wystraszony starzec — czyż mam się także o Edmę obawiać?
Doktor Rittner potrząsnął głową.
— Nie alarmuj się pan bez powodu, podobnego rodzaju zło, łatwe jest do zwalczenia, jeżeli się do niego zabierzemy dosyć wcześnie. Staraj się pan wybić z głowy córki nieustanną myśl o matce, a wszystko będzie dobrze.
— Wybić jej to z głowy! — powtórzył pan Delariviére — a jakimże sposobem? Jakim?
— Rozrywkami.
— Rozumiem pana — mruknął bankier — ale ten prosty na pozór sposób jest w rzeczywistości bardzo trudnym do wykonania.
— Dlaczego?
— Po okropnej scenie, jakiej byliśmy świadkami i w usposobieniu umysłowem, w jakiem znajduje się biedne dziecko, czyżby chciała przystać na rozrywki?
— Potrzeba ją zmusić do tego.
— Ależ panie, czyż ja mogę narzucać jej zabawy, czyż mogę ją prowadzać na zebrania, skoro oboje nosimy w sercach żałobę po żyjącej nieboszcze.
— Nie mówię wcale o zabawach publicznych — odrzekł doktor — obecność pańska byłaby na nich w tej chwili niewłaściwą, przyznaję. Potrzeba tylko unikać samotności, utrzymywać stosunki z bliskiemi znajomymi i zajmować umysł panny Edmy rzeczami, które tak lubią młode dziewczęta.