Renè Jancelyn wszedł do pokoju.
— Jak się miewasz, kochana siostrzyczko? — zapytał, siadając. — Ni źle, ni dobrze — odpowiedziała Matylda, prawie zadąsana.
— Zapewne nie mnie się spodziewałaś?
— Nie spodziewałam się nikogo.
— Widziałaś się dziś z Fabrycjuszem?
— Nie widziałam go ani wczoraj, ani dzisiaj i spodziewam się, że w przyszłości będę go widywać bardzo rzadko.
— Cóż to za nieporozumienie?
— Nie, proste tylko rozstanie. Fabrycjusz ma obowiązki do spełnienia; odtąd poświęcać się będzie swojemu wujowi z Nowego Jorku i swojej ciotce... tej warjatce z Melun: pozostawiam go jego losowi.
— Tem gorzej!
— Dleczego?
— Fabrycjusz był dobry chłopak.
— Nie tak znów bardzo dobry, jak ci się zdaje, mój kochany.
— Kochaliście się...
— Tak się nam przynajmniej zdawało, ale nie byliśmy tego pewni. Łańcuch, gdy zostanie zerwany, ulży nam obojgu.
— Czy chcesz być szczerą ze mną siostrzyczko?
— To zależy... Otwartość nie zawsze wychodzi na dobre.
— W tym wypadku szkodliwą być nie może. Ponieważ radabyś zerwać z Fabrycjuszem, pozwalam sobie przypuszczać, że gra tu jakaś nowa miłość, trzymana dotąd w tajemnicy.
— No, a gdyby tak było?
— Tak jest, siostrzyczko. Mogę ci wymienić nawet nazwisko szczęśliwego rywala.
— Nie wierzę! — Paweł de Langeais.
Matylda zaczerwieniła się i nic nie odpowiedziała.
— Więc go kochasz? — zapytał René z pieczołowitością ojcowską.
— Przynajmniej boję się o to — westchnęła dziewczyna.
Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/217
Ta strona została skorygowana.