Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/219

Ta strona została skorygowana.

— Będę sama z pewnością.
Renè wstał.
— Odchodzisz?
— Tak, wstąpiłem po to tylko, ażeby cię zobaczyć, mam dużo interesów do załatwienia. Dowidzenia zatem, do jutra kochana siostrzyczko.
— Dowidzenia, do jutra!...
W pięć minut po odejściu Renègo po raz drugi rozległ się dzwonek.

ROZDZIAŁ LVIII.

Matylda zadrżała znowu.
— Ah! — szepnęła, a serce silniej jej zabiło — tym razem to napewno Paweł.
Pokojówka uchyliła drzwi do buduaru.
— Proszę pani, to pan Leclére — powiedziała.
— Poproś do salonu — odrzekła Matylda.
— Dobrze, proszę pani.
— Tem lepiej, że przyszedł — pomyślała Matylda. — Wyborna sposobność do zerwania.
Poprawiła w lustrze rozrzucone włosy i poszła do gościa.
— Jakto! to ty, mój kochany! — wykrzyknęła z ironją. — Wiesz, że wcale nie rachowałam na to, ażeby cię jeszcze zobaczyć!
Fabrycjusz przybrał wyraz melancholiczny.
— Kochana Matyldo — odpowiedział z westchnieniem — nie rób mi niesłusznych wymówek. Ja raczej na politowanie niż na wymówki zasługuję i proszę cię o kilka chwil dla siebie. Chcę pomówić z tobą poważnie.
Młoda kobieta skinęła główkę. Fabrycjusz mówił dalej:
— Gdybym mógł iść za głosem mojego serca, jedynem byłoby marzeniem mojem, zostać przy tobie. Na nieszczęście tak nie jest. Nie mam majątku, nie mam stanowiska, a dochodzę do wieku, w którym człowiek o zdrowych zmysłach musi myśleć o przyszłości. Niespodziewane zbliżenie się z rodziną, katastrofa, jaka dotknęła mojego wuja, zmuszają mnie do wejścia na inną zupełnie drogę.