— O! — wykrzyknął bankier — otoczą Joannę atmosferą jak najgłębszego spokoju...
Grzegorz Vernier podał służącej papier, na którym skreślił kilka wyrazów.
— Zanieś no tę receptę do apteki, tuż obok hotelu, poczekaj chwilę na zrobienie lekarstwa, wracaj z niem razem i przynieś mi równocześnie łyżeczkę srebrną...
— Dobrze, panie doktorze...
Róża opuściła pokój pospiesznie.
Niebo było przepysznie wypogodzone. Wschodzące słońce rzucało już na fasadę hotelu ciepłe swoje ożywcze promienie, ale grube kretonowe rolety, podszyte muślinem, utrzymywały łagodny półcień w pokoju.
Doktor odsunął jednę z tych rolet i otworzył okno. Strumień świeżego powietrza i jasne światło przedarło się do numeru. Zbliżył się do łóżka i po raz pierwszy zobaczył twarz chorej w pełnem oświetleniu. Rysy pani Delariviére lubo zmienione cierpieniem i zupełnie wybladłe, zachowały łagodną regularność linji i wyraz niewymownej słodyczy.
Grzegorz Vernier wlepił pełne zachwytu spojrzenie w tę ładną, młodą jeszcze główkę i zadrżał, nie mogąc powstrzymać zdziwienia.
Twarz ta przypominała uderzająco inną, przepyszną główkę dziewiczą, na której wspomnienie serce mu zabiło gwałtownie.
O! — pomyślał doktor z coraz większem pomięszaniem — to niepodobna; ja się nie mogę mylić... To nie przywidzenie. Te same zupełnie kontury... To ta sama twarz, tylko starsza o lat piętnaście... Mam dobrą przecież pamięć... Patrząc na te prześliczne rysy, zdaje mi się, że widzę urocze dziecię, które tak często widywałem to w Saint-Maude, to na trawnikach lasku Vincennes, bawiące się ze swojemi towarzyszkami, urocze dziecię, któremu oddałem moją duszę... Skąd pochodzi to dziwne podobieństwo?... Czyż prawdopodobnem jest, czyż jest możebnem, żeby miał to być jedynie wybryk natury?...