Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/241

Ta strona została skorygowana.

O świcie przebudził się tak samo jak Renè i zadzwonił na służącego. Laurent zerwał się z posłania i nie mógł pojąć co to znaczy. Skąd te tak niezwykłe zmiany w zwyczajach pana? Czy się na katastrofę jaką zanosi, czy co u licha?... Przetarł oczy i pospieszył stawić się na wezwanie.
Fabrycjusz chodził po pokoju z cygarem w ustach.
— Pan już wstał? — wykrzyknął z tą poufałością, do jakiej przyzwyczaił go Leclére. — Chyba pan nie wie, która godzina?
Zamiast odpowiedzieć, Fabrycjusz wskazał na wielki zegar.
— Wczoraj o ósmej — mruknął służący — dzisiaj znowu o piątet! Jutro to pan wcale chyba spać nie będzie?
— Być może.
— Czego pan życzy sobie?
— Porozmawiać z tobą, mój kochany, o rzeczach ważnych.
— Jestem na rozkazy.
Wiele zarabiasz u mnie, mój drogi?
— Pan wie dobrze; sześćdziesiąt franków na miesiąc. Wcale niewiele.
— Od dzisiaj, mój Laurent, pobierać będziesz po sto franków miesięcznie.
— Po sto franków — zawołał olśniony lokaj — po sto franków? czy pan odziedzicza spadek jaki?
Nie!... ale powiedziałem ci przecie wczoraj, że się zmienia moja pozycja. Potrzeba, żeby i twoja także się zmieniła. Zostaniesz intendentem.
— To mi czyni za wiele zaszczytu! — wykrzyknął Laurent. — Być intendentem, to prawdziwe marzenie moje i niech mi pan wierzy, że potrafię zupełnie odpowiedzieć tej godności!
— Godność ta pozwoli ci zapewne zostać nadal moim służącym.
— I to moje marzenie, proszę pana. Czy tutaj mam rozpocząć swoje obowiązki?
— Nie, w Neuilly, w posiadłości, jaką wczoraj kupiłem, dla mego wuja i w której razem z nim zamieszkam.
— Kiedy, panie drogi, pojedziemy do tego raju?
— Dzisiaj jeszcze.
— Dobrze, proszę pana.