— Nie mogę określić dokładnie, ale bądź pan zupełnie spokojny, zapewniam pana, że chora jest ocaloną...
Pan Delariviére pochwycił obie ręce doktora i ściskał je z uczuciem wdzięczności.
Oczy zaszły mu ponownie łzami, ale tym razem były to łzy radości.
Zesztywniałe członki Joanny zaczynały nabierać życia. W tej chwili zastukano lekko do drzwi.
Doktor sam poszedł otworzyć.
To pani Lariol, właścicielka hotelu, weszła na palcach do pokoju.
Była to mała czterdziestoletnia osóbka, okrąglutka i bardzo przystojna.
Doktor przyłożył palec do ust na znak, żeby nie mówić głośno, i wskazał ręką na pana Delariviére.
Pani Lariol zbliżyła się do bankiera, złożyła mu ukłon głęboki i rzekła głosem przyciszonym:
— Wybacz mi pan, że ośmieliłam się przyjść tutaj niewzywana. Żałuję bardzo, że nie mogłam osobiście przyjąć pana. Jeszcze spałam... Kładę się spać ostatnia, to więc niech mnie usprawiedliwi. — Przychodzę po rozkazy. — Spodziewam się, że nic panu nie brakowało i że Róża dobrze mnie zastąpiła.
Pan Delariviére skinął głową potakująco, a doktor powiedział:
— Róża doskonale się wywiązała z zadania, kochana pani Lariol, pan nie może się odchwalić przyjęcia, jakie znalazł tutaj.
— Bardzo mnie to cieszy — powiedziała gospodyni, rzuciwszy badawcze spojrzenie na łóżko. — Pan szanowny zapewne kilka dni u nas zabawi z powodu choroby pani?...
— Bardzo to prawdopodobne, a nawet pewne — odrzekł bankier.
— Dlaczego się ośmieliłam o to zapytać, zaraz się wytłómaczę: — Otrzymałam dziś rano telegram z Paryża, zamawiający wszystkie frontowe okna hotelu. Jeżeliby państwo nie mieli więcej zamiaru pozostać w hotelu, mogłabym wynająć okna i to za znaczną bardzo sumę.
Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/25
Ta strona została skorygowana.